sobota, 30 kwietnia 2011

Codzienność.

Wtorek.
Popołudniowy słoneczny dzień. Jedziemy z Wielkim Bru na spotkanie z Pati, dawno się nie widzieliśmy. W tramwaju jest zaskakująco chłodno. Będziemy gadać, pić kawę i się szlajać. Wyruszamy spod Św. Anny. Spacer przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. Warszawa w słońcu jest piękna, jasna, kolorowa. Jest atrakcyjna i swoja. Moje dziecko nabiera pierwszej opalenizny. Docieramy do „Wrzenia Świata”, kluboksięgarni warszawskich reporterów. Nieporadny sprzedawca kilka razy powtarza nasze zamówienie: kawa mrożona, duża, panini z suszonymi pomidorami, ciastko owsiane. Tak. Kawa z lodem? Duża? Uroczy. Pati w ostatniej chwili zmienia zamówienie. Konsternacja i pokerowa mina. Kawa jest doskonała, panini zaskakująco pachnie zatarem Doskonałe popołudnie. Delektujemy się, nawet czerwonymi jabłkami zawieszonymi na szarym suficie. Chwilo trwaj! Wielki Bru toczy oliwki po stole, rozgliżdża je, potem zjada. Tak smakują najbardziej. Rozmawiamy o naszych planach, o książkach (tu bardziej Pati mówi), o mężczyznach, o dzieciach naszych znajomych. Bru bawi się drewnianymi samochodami, które są własnością kawiarni, za nim Tochman zza biurkiem, przy laptopie. Książki, kawa, my... Okazuje się, że nie dostałam swojego ciastka. Ciastko? Jakie?? Jasne!... owsiane?  (Uroczy...)  Jest wielkie, jemy je wszyscy, okruchy zjada podłoga.
Kawa wypita, na szczęście Wielki Bru nie zniszczył niczego, o dziwo Pati nie kupiła żadnej książki. Szkoda już wracać do domu. A więc spacerujemy dalej w słońcu. Na Nowym Świecie bierzemy kawę mrożoną na wynos i idziemy do parku. Siedzimy, grzejemy się w słońcu jak koty, co rusz któraś goni uciekającego ku samochodom dzieciaka.... Robimy zdjęcia. Szkoda wracać, więc spacerujemy na Plac Bankowy, Wielki Bru już śpi. Trzeba to kiedyś powtórzyć.
Czwartek.
Mają wpaść Koty z małym Frankiem. Szkoda siedzieć w domu w taki dzień. Wymyślam piknik. Robię na szybko sałatkę z salami, do koszyka pakujemy gorgonzolę, kabanosy, oliwki, pomidory, owoce i inne pyszności. Razem z dziećmi idziemy jak obładowane pakunkami Swiety, do Parku Duracza. Rozkładamy koc i obrus. Piękna soczysta trawa, duża przestrzeń. Całkowity reset. Czuję delikatny chłód ziemi pod stopami i ciepło słońca na twarzy i ramionach. Odpoczywają nasze oczy, ciała i dusze. Karmimy się w słońcu. Rozmawiamy o naszych planach i dzieciach. Całkowity reset. Chwilo, jesteś piękna! Wielki Bru zbiega wciąż z góry. Mamy gościa, trzyletnią Wiktorię, która postanawia się dołączyć do pikniku. Wciąż pyta: czy to piknik? Dostaje ciastka, które po liźnięciu oddaje swojemu zakłopotanemu pradziadkowi, ten nie wie, jak ją od nas odciągnąć. W ciągu 10 minut Wiktoria zna wszystkich w parku i wszyscy się z nią żegnają odchodząc. Wielki Bru zasypia w drodze powrotnej i śpi długo następnego dnia. W drodze powrotnej rwiemy bez do wazonu.

Puenty nie będzie. Wszystko zostało powiedziane.

1 komentarz:

  1. tak, takie momenty trzeba kolekcjonować. jak koraliki nanizać na nitkę. ach, trzeba to będzie kiedyś powtórzyć!
    a książek nakupiłam w piątek :-)

    OdpowiedzUsuń